
W co jeszcze wbijesz mi kolec, losie, w co jeszcze? Odebrałeś mi rodzinę, siebie samą mi odebrałeś, a teraz odbierasz mi przyjaciół, jednego po drugim? To aż tak zabawne? Sprawdzasz, przy którym skończą mi się nerwy? Już mi się skończyły. osiągnąłeś, co chciałeś. Mam dość, wysiadam, koniec. I jeszcze pusto obok, na każdą kolejną minutę życia, pusto, zbyt pusto, zbyt zimno, zbyt przewidywalnie. Oglądam stare fotografie i nie mogę uwierzyć, niektóre rzeczy trzymam wciąż za cienką barierą nadziei, nadziei w to, że jeszcze kiedyś będzie dobrze. Mam dosyć domu, w którym boję się wyjść z pokoju, mam dosyć paczki pomarańczowych tabletek, które patrzą na mnie wzrokiem: "A może jednak, może to jest ta pora?", mam dosyć ciągłego narzekania ludzi, że coś robię źle, że narzekam, że zawadzam, że się nie staram- nie, nie staram się, bo mi się odechciało, bo nie mam już siły, bo mam to w dupie, bo mi nie zależy, na niczym, na niczym! Macie moje pieniądze w swoich rękach, macie moją psychikę pod swoimi butami, macie moje marzenia w swoich tyłkach. Tu mam swój azyl, za czerwonymi drzwiami, w zadymionej ciemności, wśród słodkiego zapachu kurzu, w zimnie i deszczu. Zmieniłam tryb życia na nocny, żeby Wam nie przeszkadzać. Żeby nie musieć chcieć, pić, jeść, mówić, oddychać. Bo już nawet nie chcę. Nie chcę pić, jeść, mówić. Oddychać.
Z niektórych rzeczy chyba pora zrezygnować, żeby wytrwać. Szczególnie z tych, które przestały sprawiać przyjemność. Szczególnie z tych, na które reaguję jak małe dziecko, kiedy mu się coś nie podoba. Płaczem. Krzykiem. Nerwami. Nie, nie chcę tak. Albo łagodnie, albo wcale. Ale chyba wcale. Wcale.
Znowu łzy. Usiadłam dupą na kolejnym kolcu, i nic nie mogę zrobić. Wszystko w Twoich rękach, losie. Ocal, kurwa, kogo trzeba.