
Odejdźcie raz na zawsze, szybko i bez mrugnięcia okiem, bez zbędnych słów i gestów, bez oglądania się za siebie i obracania na pięcie w geście wahania i niepewności.
To odrywanie ludzi z życia jak kartek z kalendarza. Zostawcie mnie samą od razu, wbijcie cały nóż zamiast pojedynczych igieł.
Wiem, jak umrę. Ze zgryzoty. W towarzystwie chorej dumy, która będzie lekko trącała mój bujany fotel. I będę w nim zdychać, sama na własne życzenie, w pokoju ciemnym od wilgoci. Wśród wymarzonej ciszy, w spokoju, o którym marzyłam przez całe życie. Bez żadnego dźwięku. I wtedy dopiero uświadomię sobie, że jedyne, do czego dążyłam i czego chciałam przez wszystkie lata, to było zniknąć z pamięci wszystkich i odejść.
Ta świadomość nie boli, nie wywołuje łez, nie sprawia, że czuję się źle. Każda z moich myśli jest taka sama, gdzieś za zasłoną, żadnej nie dopuszczam do siebie na tyle blisko, by mogła uderzyć mnie w twarz, chyba, że nie mnie dane jest ją kontrolować.
Chciałabym się móc w czymś odnaleźć do tego czasu, nie w ludziach, to najgorsza z możliwych dróg, ale gdzieś poza nimi, poza granicami świadomości, poza słowami, poza dźwiękiem, tak w samej sobie.
Teraz to dla mnie taki półmetek, kiedy zamajaczy mi linia końca, i kiedy już ją przekroczę, wszystko się zmieni.
Skąd się wziął ten robak, który drąży mi dziurę w duszy, który sprawił, że jestem takim ponurym człowiekiem, który nie posiadł umiejętności cieszenia się z życia i opadaniu coraz to głębiej we własnym umyśle w otchłań nijakiej szarości? Czego chcę od życia i od siebie samej, żeby móc to zmienić?
Niewiedza jest błogosławieństwem, wiedza ciężarem i odpowiedzialnością, a gdzie jestem ja, gdzie trzymam ręce, gdzieś pomiędzy jednym a drugim, nie wiedząc, co wybrać.
Gdyby nastała cisza, wszystko byłoby inaczej. Gdyby nie nękał mnie już żaden koszmar, żadne widmo, żaden groźny pomruk.
To wszystko i tak moja wina. Życie wyglądałoby inaczej.