
Żyjesz w świecie pełnym lęku, między lęki chowasz głowę, lęk łapiesz pod ramię w chwilach zwątpienia, i z lękiem idziesz w parze przez kolejne dni. Lęk Ci wyznacza ścieżki i lęk rozmazuje te, które już minęłaś, zasypiasz otulona w lęki i budzisz się z lękami na powiekach. To lękiem kichasz i płaczesz, rękaw jest Ci lękiem i chusteczka tak samo. Kolejne strony lęków przewracasz powoli, chcąc przekartkować je i dobrnąć do końca.
A w tym całym lęku jest mnóstwo zagubienia, i masz wrażenie, że każdym oddechem, słowem, spojrzeniem, ranisz innych. Batuta, którą próbowałaś dyrygować, mogła okazać się ostrzem noża. Może kiedyś się dowiesz, jak było naprawdę.
To jest taki moment, w którym dzieje się zbyt wiele rzeczy na raz, by nad każdą móc przysiąść i zastanowić się na spokojnie nad podjęciem najwłaściwszych kroków. Raz słono, raz słodko, raz gorzko. Mieszanina smaków przyprawiająca o mdłości, takie do zrzygania. I na samym środku srebrnej tacy ja, element kwaśny i nie do przełknięcia.
Być może jest to odpowiednia pora, by podwinąć ogon i pogodzić się z tym, co los zgotował, popłynąć z prądem, z całą resztą tego syfu, a nie tkwić po łokcie w miejscu tylko i wyłącznie z powodu upartej natury. Może czas najwyższy zrozumieć, że nie można dostać jak na dłoni czegoś, na co się nie zapracowało, i każdą porażkę przyjmować z pokorą. Do jak wielu elementów życia mogłabym się odnieść przy użyciu tych słów? Zdecydowanie zbyt wielu, tyle było tych moich rzek, które próbowałam zawrócić wedle własnego widzimisię. Z żadną się nie udało, przegrałam. Jestem wielkim przegranym.