
Uroczyście oświadczam, że przez ostatnie dziesięć lat żadna krówka ni cielę nie zostało uklepane do rozmiarów kotleta przeznaczonego dla mnie, żadna świnka nie straciła nóg, bym mogła spożyć je, zanurzone w galarecie drżącej, wystawione na chłód lodówki, żaden kurczaczek nie został dla mnie specjalnie na drut nadziany od odbytu po szyjkę, by później w wysokiej temperaturze zaprezentować ostatni dance macabre. Omijałam je wszystkie, ignorowałam smutne spojrzenia rzucane zza szklanych ścian słoików, spod etykiet puszek zamkniętych na amen, z szeleszczących wieczek pasztetów i ze sklepowych haków. Jak bardzo tęskniły za moją jamą ustną wszystkie babcine gołąbki i gary wypełnione po brzegi rosołem, jak próbowały flaki nęcić, uchylając rąbka liścia laurowego, jak tatar prosząco skomlał.
W trzewiach moich umieralnia dla żyjącego inaczej otwarta już od dekady. Niczym w muzeum podziwiać można marchwiowe szubienice.
"Wegetarianizm był moim moralnym wyborem, później stał się receptą na zdrowie, a teraz dzięki niemu mogę denerwować innych ludzi."