środa, 27 kwietnia 2011

W rowie z pomarańczą


Uroczyście oświadczam, że przez ostatnie dziesięć lat żadna krówka ni cielę nie zostało uklepane do rozmiarów kotleta przeznaczonego dla mnie, żadna świnka nie straciła nóg, bym mogła spożyć je, zanurzone w galarecie drżącej, wystawione na chłód lodówki, żaden kurczaczek nie został dla mnie specjalnie na drut nadziany od odbytu po szyjkę, by później w wysokiej temperaturze zaprezentować ostatni dance macabre. Omijałam je wszystkie, ignorowałam smutne spojrzenia rzucane zza szklanych ścian słoików, spod etykiet puszek zamkniętych na amen, z szeleszczących wieczek pasztetów i ze sklepowych haków. Jak bardzo tęskniły za moją jamą ustną wszystkie babcine gołąbki i gary wypełnione po brzegi rosołem, jak próbowały flaki nęcić, uchylając rąbka liścia laurowego, jak tatar prosząco skomlał.
W trzewiach moich umieralnia dla żyjącego inaczej otwarta już od dekady. Niczym w muzeum podziwiać można marchwiowe szubienice.

"Wegetarianizm był moim moralnym wyborem, później stał się receptą na zdrowie, a teraz dzięki niemu mogę denerwować innych ludzi."