sobota, 31 stycznia 2009

W rowie z lustrem


Choć zachowuję dystans, jaki nakazało już na początku jej spojrzenie, cały czas mam wrażenie, jakby było go wciąż mało, jakby dusiła się w mojej obecności, albo była nakłuwana ze wszystkich stron igłami.
Siedzi krzywo, tak, jakby jej kręgosłup był już przyzwyczajony do tej dziwnej pozycji, z jedną nogą wsuniętą pod tyłek i prawym ramieniem wysuniętym w przód, lekko przechyloną głową. Trudno powiedzieć, czy jest wysoka, garbi się do bólu.
Uwagę przykuwają dłonie. Ma krzywe palce. Kiedy na nie patrzę, mam ochotę parsknąć śmiechem, ale są nieco zesztywniałe, jakby każde poruszenie nimi sprawiało ból. Przechylają się do zewnątrz, najbardziej wskazujące, jak ugięte wiatrem topole. Wokół nienaturalnie długich, niepomalowanych paznokci, bieleją wyskubane i zadarte kawałki skóry. Nosi pierścionki. Jeden prosty, z brązowym oczkiem, trochę staroświecki, a drugi z czymś, co wygląda na zielony bursztyn. Naciąga rękawy na dłonie. Są różowosine. Widać każdą najmniejszą żyłkę, każde ścięgno, tak, jakby ręce przemarzły jej do szpiku kości.
Sam jej ubiór jakoś specjalnie nie rzuca się w oczy. Czarny sweter z golfem kształtem przypomina worek sięgający niemal do połowy uda. Gdzieniegdzie można dopatrzeć się śladów kociej sierści, odznaczającej się swoim białym kolorem na materiale.
Patrzy na mnie spod byka. Nie groźnie, po prostu ma opuszczoną głowę, całkiem możliwe, że z powodu nieco nazbyt odstającego podbródka. Całą jej okrągłą twarz znaczą piegi, tylko o ton ciemniejsze od jej i tak już bladej skóry. Nie ma makijażu. Na skroniach i policzkach ma czerwone plamki, które co i rusz próbuje zdrapać, chwytając skórę w szczypce niespiłowanych paznokci. Widać, że z wielu leciała krew, i to dość niedawno, są niezagojone. Czoło przysłania zdecydowanie już przydługa grzywka, zsuwająca się na policzek, a pozostałe pukle, rozdzielone niedbale, ułożone ma na ramionach. Mnóstwo włosów wypada, przemykając po jej ubraniu jak krople deszczu po szybie. Są płoworude, właściwie wyglądają tak naturalnie, że gdyby nie odrost na kilka centymetrów, możnaby się nabrać na ich autentyczność. Wyglądają trochę jak nieuczesane. Co chwila poprawia grzywkę i przeczesuje ją palcami, maltretując nieszczęsnego wicherka na samym środku linii włosów nad czołem.
Błądzi palcami po spierzchniętych ustach, dotykając ich właściwie bez przerwy. Ponoć jest to oznaka obłudy i nieszczerości rozmówcy. Sam sposób jej mówienia też jest dziwny, co chwila ściąga wargi, i choć właściwie ledwo otwiera usta, to każde słowo mimo to jest całkowicie zrozumiałe. Oszczędnie się uśmiecha, wyraz jej twarzy bardziej przywodzi na myśl kogoś, kto właśnie napił się świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Oczy ma dużo bardziej szczere. Całkiem duże, okrągłe, koloru ciemnoniebieskiego, odbijają w sobie każdą jej myśl, ale są rozbiegane, nie mogą wytrzymać patrzenia w jeden punkt przez dłużej, niż kilka sekund. Na początku myślałam, że nie ma rzęs- ledwie widoczne, jasne, rzadkie i dość krótkie, niepoprawione żadnym kosmetykiem, tylko pogłębiają wrażenie, że jej oczy są strasznie przemęczone. Jedyna oprawa, jaka je zdobi, to sińce, tworzące na policzkach ciemne smugi. Mówi, że nie jest zmęczona, że ma tak zawsze. Kiedy wypowiada jakiekolwiek słowo, odwraca wzrok. A właściwie, najpierw go odwraca, dopiero później mówi, chowając usta za zasłoną dłoni. Rozgląda się, nie poruszając głową, jakby wzrokiem śledziła lot wyjątkowo nerwowej muchy. Za to kiedy słucha, jej spojrzenie aż ciąży na rozmówcy. Nie zauważyłam, żeby się wtrąciła, czasami tylko wyda z siebie jakiś niezrozumiały pomruk, który można odczytać jako przytaknięcie czy dezaprobatę, zależnie od sytuacji.
Czuć coś od niej. Bardzo mocno i wyraźnie, piżmo, sandałowiec, perfumy, które przystoją tylko i wyłącznie dojrzałym kobietom, ale ciężar ich zapachu w tym wypadku jakoś niespecjalnie mi przeszkadza. Próbuję zobaczyć ją w świeżych, słodkich perfumach z mandarynki i jaśminu, ale wydają się takie trywialne i przegniłe.
Pociągam nosem raz i drugi, przeczesując palcami grzywkę z cholernym wicherkiem na czubku, parę włosów zaplątuje się pod paznokciami. Wracam na swoje miejsce, dość patrzenia. Zgarbiona do bólu, cieszę się w myślach, że mój kręgosłup już przywyknął do takiej dziwnej pozycji.

piątek, 23 stycznia 2009

Kłębek myśli IV


Jesteś
Byłaś
I będziesz.

Zawsze powracasz,
Wierna Przyjaciółko.

Bezgranicznie, ślepo
ufam Ci jak matce
powierzam Ci życie
i myśli
nawet te najskrytsze.

Jesteś przy mnie zawsze
kiedy się uśmiecham
i kiedy płaczę

Otulasz szczelnie swymi ramionami
gdy świat wydaje się zły
Szepczesz do ucha
niezrozumiałymi dla innych
słowami
że nie wypuścisz mnie
ze swych szponów.

Już do końca moich dni.


A.B.

Kłębek myśli III


Miałeś ratunkiem
być i deską
Okiem i uchem
ciepłą krwią
Miałeś być deszczem
wiosną latem
Ciężką zasuwą u drzwi
gdy zechcę wyjść
Miałeś... ...
Jak to ładnie brzmi

Rena Marciniak

Dywagacje o kamieniu


Straszliwie boli, kiedy powietrze staje się tak ciężkie, że nie jest się w stanie odetchnąć. Cisza chwyta za gardło i zaciska na niej swoje długie, chude palce. A w środku kapie powoli z nieszczelnego kranu, woda słona, woda sucha. I każdego dnia się przelewa, raz, czasem dwa, czasem więcej.
Nie ma się siły nawet na skinięcie palcem. Ale po co? Żeby wytrzeć nos tym samym, zaśmiergłym rękawem, żeby przetrzeć zapuchnięte oczy, żeby się porzygać z nieszczęścia?
Bo jesteś tu sama. Na własne życzenie. Smacznego.