sobota, 27 lutego 2010

W rowie z etiudą żałosną


Teatr to miejsce, które kocham i nienawidzę jednocześnie. Miejsce, które zmusza mnie do takiej szczerości, na jaką nigdy nie umiałam się zdobyć, rozlicza mnie z każdego grzechu i wytyka palcami każdy popełniony błąd. Wiem, że może okazać się dla mnie zbawieniem, że może mi pomóc, więc idę tam, by samodzielnie odszukać łagodnej formy spowiedzi, mając świadomość, że zamiast tego może mnie spotkać los ofiary na sali tortur. A ludzie, z którymi tam przebywam? Uczucia jakie do nich żywię są równie ambiwalentne. Czasami lgnę do nich, bo mam świadomość że potrafią mną dobrze potrząsnąć, ale z drugiej strony zaraz uświadamiam sobie, że nie niesie to za sobą nic dobrego. Tam każdy musi istnieć naprawdę, mieć świadomość własnego bytu, aby nauczyć się przywdziewać kostium nieistniejącej postaci, dźwigać bagaż jej doświadczeń, myśleć i czuć jak ona. Musi umieć przyznać się do wszystkich swoich słabości, dać odrzeć się z prywatności, przekartkowywać jak kolorowy album, odepchnąć od siebie strach. A ja wciąż wstydzę się siebie, tego kim jestem, jaka jestem, jak żyję. Nie mogę mówić o marzeniach, bo są niepojęte dla innych, nie mogę wyznać swoich lęków, bo strach przed mówieniem o nich jest jeszcze większy. I te baty, które spadają niespodziewanie w duecie z życzliwym uśmiechem, ukryte między wierszami, uderzają we mnie całą swoją onomatopeicznością niewinnego słowa. Raz czuję się czysta jak łza, raz brudna jak po kąpieli w kałuży pomyj i końskich szczyn. Chcę, jednocześnie nie chcąc. Czasami, kiedy odchylam ciężkie drzwi pokryte złuszczoną, niebieską farbą, postanawiam sobie, że tym razem nie pozwolę na to; że idę tam pracować, nie rozprawiać i słuchać o życiu, którego najchętniej bym się pozbyła. Nigdy się nie udaje. Nie mogę tam też przywdziać cudzej twarzy. Nic nie jest bardziej wyraźne w uśpionym teatrze niż maska noszona na twarzy. Stojąc na scenie można włożyć ich dziesiątki, schodząc z niej - trzeba ściągnąć wszystkie. A ja bez maski czuję się naga, lub jakby ktoś odebrał mi parasol w ulewę dziesięciolecia. Ale w końcu deszcz może działać oczyszczająco, a dla mnie to oberwanie chmury jest jak tona kału spadająca z nieba, wprost na moją wydrwioną duszę z gatunku tych gorszych jakościowo. Może nie stać mnie było na markową, więc postanowiłam zadowolić się podróbką? Na metce napis "Made in Nowhere", plastikowy nos na sznurku i uciekanie w rzeczywistość, która nigdy nie będzie moja.

piątek, 12 lutego 2010

Dywagacje o poranku


Wszystkie suki przeszłości, w zwartym stadzie - wypierdalać! Dość już światów, gdzie słońcami są żyrandole z pokruszonego szkła i energooszczędnych żarówek. Żeby móc tak oddać życie w nieistniejące dłonie aresowej córki, jak podawało się matce zabawkę z Kinder niespodzianki, zbyt skomplikowaną by złożyć ją krótkimi, niesprawnymi palcami kilkulatka. I zapchać się czekoladą, kofeiną, bezkształtną bryłą węglowodanów, białek, tłuszczy, i potasu na skurcze, i nauczyć się rzygać bolesnym kwasem, wyciśniętym z cierpień, który będzie wyżerał dziury w ścianach i podłodze mojego niewidzialnego więzienia. Przynajmniej do czasu połknięcia grudy ołowiu na brzegu Morza Egejskiego, kiedy czas wyryje na skórze głębokie kurze łapki od zbyt częstego zaciskania powiek.
I tego właśnie chcę, bez wstydu wyjść na zewnątrz w środku zimy, okręcona w płaszcz ze słoniny, karmić sikorki. Pozwolić im zeżreć mnie całą, rozdziobać do samej wątroby która nigdy nie odrośnie.
Nie płacz ruda, chłopaki nie płaczą.