
Teatr to miejsce, które kocham i nienawidzę jednocześnie. Miejsce, które zmusza mnie do takiej szczerości, na jaką nigdy nie umiałam się zdobyć, rozlicza mnie z każdego grzechu i wytyka palcami każdy popełniony błąd. Wiem, że może okazać się dla mnie zbawieniem, że może mi pomóc, więc idę tam, by samodzielnie odszukać łagodnej formy spowiedzi, mając świadomość, że zamiast tego może mnie spotkać los ofiary na sali tortur. A ludzie, z którymi tam przebywam? Uczucia jakie do nich żywię są równie ambiwalentne. Czasami lgnę do nich, bo mam świadomość że potrafią mną dobrze potrząsnąć, ale z drugiej strony zaraz uświadamiam sobie, że nie niesie to za sobą nic dobrego. Tam każdy musi istnieć naprawdę, mieć świadomość własnego bytu, aby nauczyć się przywdziewać kostium nieistniejącej postaci, dźwigać bagaż jej doświadczeń, myśleć i czuć jak ona. Musi umieć przyznać się do wszystkich swoich słabości, dać odrzeć się z prywatności, przekartkowywać jak kolorowy album, odepchnąć od siebie strach. A ja wciąż wstydzę się siebie, tego kim jestem, jaka jestem, jak żyję. Nie mogę mówić o marzeniach, bo są niepojęte dla innych, nie mogę wyznać swoich lęków, bo strach przed mówieniem o nich jest jeszcze większy. I te baty, które spadają niespodziewanie w duecie z życzliwym uśmiechem, ukryte między wierszami, uderzają we mnie całą swoją onomatopeicznością niewinnego słowa. Raz czuję się czysta jak łza, raz brudna jak po kąpieli w kałuży pomyj i końskich szczyn. Chcę, jednocześnie nie chcąc. Czasami, kiedy odchylam ciężkie drzwi pokryte złuszczoną, niebieską farbą, postanawiam sobie, że tym razem nie pozwolę na to; że idę tam pracować, nie rozprawiać i słuchać o życiu, którego najchętniej bym się pozbyła. Nigdy się nie udaje. Nie mogę tam też przywdziać cudzej twarzy. Nic nie jest bardziej wyraźne w uśpionym teatrze niż maska noszona na twarzy. Stojąc na scenie można włożyć ich dziesiątki, schodząc z niej - trzeba ściągnąć wszystkie. A ja bez maski czuję się naga, lub jakby ktoś odebrał mi parasol w ulewę dziesięciolecia. Ale w końcu deszcz może działać oczyszczająco, a dla mnie to oberwanie chmury jest jak tona kału spadająca z nieba, wprost na moją wydrwioną duszę z gatunku tych gorszych jakościowo. Może nie stać mnie było na markową, więc postanowiłam zadowolić się podróbką? Na metce napis "Made in Nowhere", plastikowy nos na sznurku i uciekanie w rzeczywistość, która nigdy nie będzie moja.