
To My, motyle i ćmy, zawieszone w plamie księżyca, która zabarwiła skórę na kolor srebrzystego błękitu. Miękkość i delikatność anielskich piór przynosi ukojenie, za którym tak tęsknimy, a noc sypie sól w otwarte oczy, nie pozwalając zasnąć. Ciepłem oddechu zatrzymujemy wskazówki zegara, próbując namówić je do wędrówki wstecz, sącząc szepty między metalowe serca jego organizmu. Przemieniamy łzy w wino, nigdy odwrotnie. Karmimy się nadzieją o tym, co może nigdy nie nadejść, a co dla nas jest jedynym pokarmem utrzymującym przy życiu, nie pozwalającym odejść od zmysłów. Czy Wy, tajemnicze ptaki moich świtów, wskażecie mi drogę do szczęścia i zapomnienia? Umiecie prowadzić mnie ku upragnionemu, nawet wtedy, kiedy trochę się boję.
Serce, porwij mnie na kawałki jak książkę, niech fruwają w powietrzu kartki mojego ciała, niech targane przez wiatr stworzą papierowy deszcz, z jednym słowem na każdej kropli. I mów, słowem mnie przytul, pośród tego szmeru mojej duszy, opadającej na ziemię jak dywan, rozłożony przed Tobą, byś miękko stąpał, bez strachu o ból, potknięcia, kałuże. Idź po mnie, będę Ci drogą ku ukojeniu, pozwól mi poznać tajemnice Twoich ścieżek.