niedziela, 30 stycznia 2011

S jak Scena


Rozkładane krzesło, hałasując niemożliwie, wypada z rąk, uderzając o nieodkurzoną, czarną podłogę. Blask światła razi w oczy, gładzisz jasne, długie warkocze, udając, że czujesz coś do osoby, która siedzi obok. I ta niewiedza, że wszystko co się robi, wkrótce będzie jedynie połową tego, co powinno się robić; i ta nieświadomość, że to udawane uczucie wkrótce ma naprawdę zapłonąć w sercu i zgasnąć, kiedy nadejdzie koniec.
M m m m m m m m m. Mma, mme, mmy, mmo, mmu.
Spod czarnego, cienkiego materiału elektryzującego włosy, widać tylko blade światła latarni i zarysy ludzkich głów nagromadzonych wokół. Czy padał wtedy śnieg? Chłód grudniowy wdzierał się pod szaty jak woda, chlupotanie pod butami, ostrożne kroki po wilgotnych i śliskich kubikach.
"Zjedz kata! Kto pozwolił ci dziadu, witać mię, jak brata?"
Nurzać się pośród stron maszynopisu do znudzenia. Palce brudne od białej farby zaplatają ogromną pajęczynę pod sufitem, nierówną i ze sznurka. Dziewięć światełek w ciemności, krzyki naiwne i infantylne pośród cieni. Co widzieli przez maskę nałożoną na twarz? Czarne jak węgiel smugi pod oczami, usta skrzywione w grymasie? Dzień za dniem ten sam danse macabre, w rytm nut wyniosłych i rytmu podniosłego.
"W moim domu za kominem Baba Jaga sobie mieszka, jest maleńka jak guziczek i w łupinie śpi orzeszka."
Prr, brr, trr, drr, czrr, dżrr, ćrr, dźrr, krr, grr.
Zieleń ławki tak cicho wchłaniała każdą łzę, jak trawa porastająca łąkę wczesną wiosną, przygotowana na pierwszą ciepłą ulewę. Lakierowane drewno przyjmowało z godnością każdy ciężar, unosząc go na swych barkach. Odgłos projektora, dłonie wyświetlane na twarzach i twarze na dłoniach. Drżenie palców, drżenie głosu, nóg drżenie, kiedy krążyło się wokół niej w szale, w cierpieniu, w radosnym uniesieniu. Słowa wypowiedziane z oddali przebijają się przez płot smyczków, wygrywających najsmutniejszą melodię świata. Ale tyle to miało stron jasnych, co słońce promieni; każda podróż, każde dobre słowo, było jak odważnik na unoszącej się wysoko w górze szalce, by w końcu zrównać się z tą, na której ciążył cały ten ból i trud.
"Siedzę. Czekam na zachód słońca."
Aaooeeiiuuyy. Aaooeeiiuuyy.
Jak to jest próbować przedrzeć się do odpowiedzi na wszystkie pytania, które się sobie zadawało przez całe życie? Mieć świadomość, że jedyne co cię od nich oddzielało, to warstwa szarego, pogniecionego papieru? Zawód jest ogromny, kiedy okazuje się, że pod spodem jest jeszcze jedna, ale to nic nie szkodzi, w końcu to tylko papier. Nic nie szkodzi... z początku. Cios spada tak nagle, że nie wiesz nawet, czy to aby nie sen, nocna mara, która przychodzi zawsze o tej samej porze, zgodnie z zegarkiem, co do sekundy. Jak długo trzeba biec ku swemu przeznaczeniu, w górę po schodach, kiedy winda okazuje się być zepsuta? Czy pan wie? Pan, któremu krew spływa po odzieniu z bawełny, ta sama, którą rozchlapałam po ludzkich twarzach, ta sama, która była jednocześnie moimi łzami?
"Poczekaj na mnie tam, gdzie idą wszystkie grzeczne gąsieniczki."
Pta-tpa, pte-tpe, pty-tpy, pti-tpi, pto-tpo, ptu-tpu.
Szelest kartek rozrzuconych po podłodze, mnogość ich, a na każdym jak palec oskarżycielsko wyciągnięty w stronę patrzącego napis "JA", niczym lustro, bo widzisz w nich siebie, w tych białych kawałkach papieru, pociętych nierówno. Niezapomniane uczucie, wsunąć ramię w rękaw podartego płaszcza, w to obce ciepło, które naraz staje się własnym chłodem, bo oto już ręka nie jest wcale twoja. Biały kwiat wśród dźwięków ponurych i dramatycznych jest jak pióro rzucone do skrzyni pordzewiałych gwoździ. Stopa za stopą w cichutkim, nieśmiałym tańcu, gdzie nie mężczyzna, ani też kobieta grają pierwsze skrzypce, a ten nieszczęsny, krzywy, pomarańczowy księżyc, wznoszony za każdym razem niczym insygnium władzy, berło artefaktyczne.
"Wiesz, z czym mi się kojarzy miłość?"
Z teatrem mi się kojarzy.

czwartek, 6 stycznia 2011

W rowie z talerzem


Nie wiem, kiedy się zaczęło. Po latach dopiero wracają mi wspomnienia z dzieciństwa, które raz po raz dawały po oczach jak światło odbijane w lusterku. Momenty, w których koleżanka w trzeciej klasie mówi mi, że jestem gruba jak świnia, bo kiedy poszłyśmy na sanki z jej tatą, ten przewrócił się na lodzie, akurat kiedy ja na nich siedziałam. Jak kolega w piątej klasie mówi mi z tym swoim szczurzym uśmiechem, że jestem "tłuściutka i okrąglutka". Jak mama w szóstej klasie mówi mi, że rosnę już nie tylko wzdłuż, ale i wszerz i niedługo łatwiej mnie będzie przeskoczyć niż obejść. Jak babcia w gimnazjum mówi mi, że gdybym trochę schudła, to by mi to nie zaszkodziło. Jak siostra mówi mi, że nie mieszczę się w drzwiach. Jak mama w liceum mówi mi, że mam anoreksję. Jak babcia po liceum mówi mi, że zdechnę, jak tak dalej pójdzie. Wspomnienia mieszają się z teraźniejszością, bo wszystko jest do siebie tak okrutnie, okrutnie podobne.
W gimnazjum poznałam A. Jasne włosy, jak moje, ale jednak ładniejsze, bo jaśniejsze i bardziej miękkie; blada cera, jak moja, ale jednak zdrowsza, bez piegów, krostek (raz przypadkiem dotknęłam jej ręki, miała tak gładką skórę, że do tej pory to pamiętam); duże oczy, jak moje, ale jednak z połyskiem, żywe, przyciągające spojrzenia; uśmiechnięta, jak ja, ale jednak ładniej, pogodniej. Drobna jak figurka z porcelany, delikatna i krucha, laleczka, śliczna, zdolna, urocza. Sięgała mi do ramienia. Moja ręka była jak jej noga. Moja noga była jak jej talia.
Zaprzyjaźniłyśmy się dziwnym sposobem.
A. uczyła się lepiej. Miała lepszy dom, więcej znajomych, interesowali się nią koledzy z klasy i spoza niej, nawet ci starsi, była ładniejsza, osiągała mnóstwo sukcesów, śpiewała, na co ja nigdy bym się nie odważyła (z resztą nawet nie potrafię) grała na pianinie, do czego ja nigdy nie miałam cierpliwości (choć próbowałam, z ręką na sercu), była kulturalna, grzeczna. Idealna. Tak myślę, że miała wszystko to, czego mi brakowało, czego ja nigdy nie miałam i o czym mogłam jedynie marzyć. Świetne stopnie w każdej dziedzinie - mnie szło tylko na przedmiotach humanistycznych. Rodziców - cóż (choć tylko na pierwszy rzut oka). I wciąż była dzieckiem, dzieckiem, którym ja nie byłam ani przez chwilę w swoim życiu.
Imponowało mi, że wzięła ze mnie przykład i przeszła na wegetarianizm.
A. miała kompleksy, jak się okazało. Chciała być kobietą. Chciała być piękna. Chciała nabrać ciała, mieć krągłe biodra, piękny biust przyciągający wzrok, zgrabne nogi. Drogą do tego było nabranie wagi. Kiedy zaczęła tyć i widzieć, jak wskazówka na wadze się przesuwa na wartości inne niż te, do których przywykła, przeraziła się i zmieniła tor. Zawróciła, wpadając w sidła Any. A ja, kochając ją z całego serca - w końcu była moją przyjaciółką, cholera! - rzuciłam się za nią, chcąc ją ratować.
W krytycznym momencie przy 161 cm wzrostu ważyła... ile? 38 kg, 35? Ciężko powiedzieć. Nigdy nie zdradzała mi wszystkich tajemnic, a często też kłóciłyśmy się z wielu powodów.
Wygrzebała się z tego. Nie na dobre, bo to niemożliwe. Ale odsunęła od siebie Anę. Myśli o innych rzeczach, przestawiając swoją układankę wartości życiowych w dużo zdrowsze ustawienia. Chcę wierzyć, że tak jest.
Ale za to ja zagrzebałam się po uszy. Każda z dziewczyn, którą to spotkało, wie, jak to jest, kiedy dociera do niej świadomość, że jej ciało nie jest tym, co chciałyby widzieć. Że jej dusza jest oblepiona czymś, co nie powinno w ogóle mieć miejsca, że to wszystko pod skórą, napiętą, zwałkowaną, pełną grudek cellulitu, pooraną białymi śladami odstępów, to jedno wielkie nieporozumienie.
Na początku zawsze ma się tę werwę. Ćwiczenia, dieta, tabletki! Rano brzuszki, może i bieganie, rowery, rolki, aktywność! Życie wraca, tak! Jabłka zamiast chipsów do wieczornego filmu, woda zamiast soku, ciemne pieczywo z margaryną zamiast pszennej kromki z masłem, ryba na parze w zastępstwie za kawałeczek schabowego. Chrom organiczny, kwas jabłkowy. Kolorowe karteczki na lodówkach, "nie jedz czekolady"! "Żyj zdrowo"!
Ale przecież anoreksja nie ma nic wspólnego ani ze zdrowiem, ani tym bardziej z życiem.
Nigdy nie klasyfikowałam siebie samej do grona osób chorych. Anoreksja nigdy nie dotknęła mnie miażdżąco na ciele, odcisnęła za to swoje piętno na psychice i mam świadomość tego - od zawsze - że jest ono na tyle silne, że nigdy nie uda mi się go pozbyć. Nie skazywałam się fatalistycznie na los cierpiętnika z własnej woli, raczej pogodziłam się z tym. I szłam dalej, pozwalając ciału i duszy na kolejne wzloty i upadki na sinusoidalnej trasie życia.
Pamiętam dzień, w którym kupiłam sobie wagę. Żółtą. Ciągle stała pod moim biurkiem. Jest na niej napis: "I'll present you with nice, slim body". Wish I could... wish I fuckin could.
Pierwsze bolesne upadki trochę osłabiały silną wolę, ale wtedy przecież zawsze znajdował się ktoś, kto podbudował, w końcu od czego jest Internet? Ktoś podsunął zdjęcie jakiejś nieziemsko pięknej modelki, inny wspomniał o grubasach i ich ciężkim życiu, jeszcze kto inny, żeby się nie poddawać... Że przecież takich, jak Ty są dziesiątki, setki. Że trzeba próbować.
Próbowałam więc. Która z tych dziewczyn nie zna łez wylanych nad talerzem, momentu zawahania, w którym wyrzuca się jedzenie do kosza, wstydu przed samą sobą, kiedy wpycha się szczoteczkę do zębów do gardła tuż nad otwartym, śmierdzącym cytrusową świeżością sedesem. Która z nich nie ma blizn na rękach, zrobionych tępą żyletką w momencie, gdy nienawiść do siebie samej osiągała apogeum, która z nich nie pomyślała nigdy: "to nie ma sensu, może lepiej by było to zakończyć, może lepiej by było umrzeć"?
Do tej pory często przypominam sobie te słowa: "Nie będziesz w porządku ze światem, jeśli nie będziesz w porządku z samym sobą." To taka cholerna, perfidna prawda. Choćbym i uważała inaczej i próbowała zrzucić winę na cokolwiek innego, to zawsze centrum wszelkich problemów stanowiłam ja. Ja, moja choroba, moje ubzdurane problemy, moje próby zwrócenia na siebie uwagi, moja potrzeba ciepła, moja nienawiść, moja zgorzkniałość, moja gorycz. Przelewałam to wszystko na cały świat, sama pozostając kryształową i bez winy, przynajmniej w moich oczach. Dopiero niedawno udało mi się to dostrzec.
Bywały dni, w których czułam tylko posmak chloru w ustach, wypełnionych lepką śliną. Bywały dni, w których stwierdzałam, że pierdolę, zjadałam pizzę, truskawki z bitą śmietaną, spaghetti z całą masą sera. Bywały dni, w których nie byłam w stanie ruszyć się z bólu od przejedzenia, bo mój układ trawienny, nieprzystosowany do większych ilości pokarmu, nie wyrabiał się i przepuszczał wszystko przez każdy kolejny centymetr jelit. Bywały dni, w których nie byłam w stanie ruszyć się z żalu do siebie samej. I na tym się zwykle kończy. Na bezsilności. Na pytaniu "co dalej?". Zwykle odpowiedź jest jedna i ta sama, dość ponura. "Nic", dalej nic nie ma.
Diety? Oczywiście. Czego to nie było. Kopenhaskie, głodówki, prezydenckie, 2-4-6, tysiąc kcal, ograniczanie słodyczy, jabłkowe, chlebowe. Czy coś z nich wyniosłam? Nie wiem. Wiem tylko, że efektów na ciele nie przynosiły żadnych. Nie chudłam. Zwyczajnie nie chudłam.
Ćwiczenia? Może tylko sobie wmawiam, że jestem za słaba, a może to leń, niechęć. Nie miałam siły wejść po schodach. Nierzadko niemal mdlałam, kiedy próbowałam skakać na skakance w pokoju, próbując jednocześnie nie strącić żyrandola z sufitu ani nie zabić swojego kota. Często bolało. "Ból Cię kocha, więc i Ty go pokochaj!" Niestety, w moim wypadku to nieodwzajemniona miłość. Nienawidzę bólu. Nie takiego.
Z dnia na dzień było gorzej i gorzej, coraz gorzej, tylko gorzej. Zapadałam się w to bagno, łykając po kątach tussipect, zapijając coca-colą light i modląc się o przepustkę do następnej klasy. W trzeciej nie starczało mi już sił na to, aby każdy dzień przeżywać na tabletkach. Pewnego razu po prostu nie wstałam z łóżka. Dlaczego? Nie chciałam. A szkoła? Po co. To nieważne. Nic już nie jest ważne. Chcę tu zostać i mieć spokój, w przestrzeni między poduszką a kołdrą. Lubiłam też kącik między biurkiem a kaloryferem. Był malutki i ciasny, i obiecywałam sobie, że kiedyś będę taka malutka i chudziutka, że zmieszczę się do niego cała, i że kiedy się tam schowam, nikt mnie nie zobaczy. Pomagał. Kaloryfer obdarzał mnie ciepłem większym, niż ktokolwiek wcześniej.
Pół roku przed maturą, kiedy już nawet nie miałam siły kiwnąć palcem, a w szkole wszystko było przesądzone, miałam więc pewność, że nie zdam, nie dopuszczą mnie do matury, że już za późno, postanowiłam potrząsnąć sobą. Powiedziałam, że chcę iść do psychologa. Wylądowałam od razu u psychiatry.
Brałam cztery różne antydepresanty. Pierwsze nie pomagały. Właściwie to tylko pogarszały sprawę. Kiedy tylko przestawały działać, zaczynałam płakać. Taki zjazd, jaki mają ćpuny, gdy narkotyk zanika we krwi, i muszą sięgać po następną dawkę.
Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem udało mi się zdać ten ostatni rok liceum, wyciągnąć świadectwo z większością dwój i trój, bo tylko tyle mogłam. Frekwencja o stanie co najmniej żałosnym nie pozwalała mi na więcej. Do matury również zostałam dopuszczona.
Matury nie zdałam. Przed samą sobą muszę przyznać, że nie dałam z siebie wszystkiego, ale skąd miałam wziąć na to siłę, z powietrza? To tylko mnie pogrążyło, zarówno porażka, jak i świadomość własnej nieudolności, na którą nic, absolutnie nic nie mogłam zaradzić. Podczas gdy wszyscy cieszyli się z wyników i mówili o studiach, o planach, o przyszłości, ja zostałam z niczym. Bez wyników, bez studiów, bez planów, bez przyszłości. Zmieniłam leki na dużo silniejsze. I właśnie one zmieniły moje życie. Zmieniły mnie. Zmieniły mój żołądek. Dostałam jadłowstrętu.
Miałam właściwie wszystkie efekty uboczne, jakie mogły wystąpić po wzięciu tych tabletek. Byłam osłabiona i przemęczona, w nocy pociłam się jak mysz i gdyby nie inne środki z TLPD, pewnie w ogóle bym nie spała; a kiedy tylko zauważyłam, że zabijają uczucie głodu, otumaniają do tego stopnia, że o jedzeniu się nie myśli, hamują apetyt i pragnienie, podjęłam natychmiastową decyzję.
"- Czy leki, które Ci przepisałem miesiąc temu, odpowiadają? Występują jakieś efekty uboczne?
- Nie, panie Jerzy. Są bardzo dobre. Jestem zadowolona z ich działania.
"
Gwóźdź do trumny. Nawet kiedy przestałam je brać, to nie mijało. Zwyczajnie nie chciało mi się jeść. Nie czułam potrzeby.
Nauczyłam się nie myśleć o głodzie. Zwyczajnie go ignorowałam. Dla mnie nie istniał. Apetyt? Być może, czasem, na różne rzeczy. Jednak wystarczyła tylko jedna myśl, że to, co biorę do ust, jest obrzydliwe, a natychmiast to odkładałam. Z tego powodu nie jadłam większości rzeczy, nie byłam w stanie przełknąć niczego, co miało w sobie mleko. Jogurtów, serów, twarogów, lodów, bitej śmietany. Nie byłam w stanie przełknąć niczego usmażonego na oleju. Nie byłam w stanie znieść zapachu jakiegokolwiek mięsa, co akurat nie zrewolucjonizowało pod żadnym względem mojego jadłospisu. To, co zjadałam dziennie, zwykle ograniczało się do jakiegoś owocu i kawałka chleba, czasem kawałka czekolady. Lubię czekoladę. Wolę zjeść kafelek czekolady, niż plaster żółtego sera.
Nie ważyłam się, bo nie chciałam, nie chciałam wiedzieć, co pokaże mi waga, nie chciałam widzieć, jak śmieje mi się w twarz, choć widziałam, jak żebra prześwitują mi przez skórę już tak wyraźnie, jak na widok swoich nóg czasami robi mi się gorąco, jak maleje mi biust, jak obojczyki coraz mocniej wystają na dekolcie, jak ramiona się zwężają, jak brzuch się zapada, jak twarz szczupleje. Patrzyłam na siebie, i tak samo powoli, jak zachodziły we mnie zmiany, tak nie mogłam w to uwierzyć, że tak, nareszcie coś się dzieje, że przecież to tego tak bardzo chciałam...
I każdej nocy, zwykle o świcie, zasypiałam ze świadomością, że teraz będzie już tylko lepiej. Nie może być gorzej.
Ogromne piętno odciskał na mnie również stres, robi to dalej. Wiele rzeczy w krótkim czasie wywróciło moje życie do góry nogami. Z jedzeniem bywa różnie. Czasami mam dni, kiedy przełknięcie czegokolwiek to dla mnie katorga, czasami z kolei nie myślę o tym w ogóle, innym razem zaś jedzenie odbieram jako przyjemność... co przecież nigdy mi się nie zdarzało. Nie wiem, czy to zmiana na lepsze. Z punktu widzenia osoby postronnej - tak, oczywiście, wygląda na to, że wychodzę na prostą. Tyle że ja chyba nie chcę.
Lubię patrzeć na siebie w dużym lustrze na sali gimnastycznej. W czarnym, luźnym stroju jestem chudsza od większości dziewczyn, które są tam ze mną. Pamiętam moment, kiedy dla potrzeb Uniwersytetu wypełniałyśmy ankiety dotyczące naszych osiągnięć sportowych; większość pól oczywiście wykreskowałam, ja, łamaga i leń, ale wpisując wzrost i wagę popatrzyłam na kartki koleżanek. Dziwnie się czułam, zasłaniając swój wynik, kiedy musiałam wpisać o dziesięć kilogramów mniej niż dziewczyna obok, choć byłyśmy równego wzrostu.
Wraca do mnie to uczucie, ta potrzeba wdarcia się ponownie w ten chory świat. Mam wrażenie, że w moim życiu na smakołyki i syte kolacje nie powinno być miejsca, że to niewłaściwe.
Nie wiem, czy chudnę dalej. Wiem za to, że chciałabym.
Może wpędziłam się w to, bo byłam nieszczęśliwa? Z całą pewnością była to próba zwrócenia na siebie uwagi - nieudana, przyznaję. Dopiero krok podjęty w stronę leczenia, wizyta u psychiatry, branie drogich leków, otworzył niektórym oczy. Czasami nadal czuję się jak niedoleczona, brakuje mi tej stymulującej do życia żółtej tabletki rano i dającej poczucie spokoju i bezpieczeństwa zielonej na noc. A ile to razy chciałam ulżyć sobie poprzez wyrządzenie krzywdy, wyżycie się na własnej osobie? Zwykle sprowadzało się do samych myśli, raz czy dwa szukałam odpowiednio ostrego narzędzia po szufladach, ale skóra i tak pozostała nietknięta. Nic nie poradzisz.
Czy jestem nieszczęśliwa po dziś dzień? Nie sądzę, nie, z całą pewnością nie jestem. Nigdy nie jest tak, co prawda, że wszystko układa się idealnie po naszej myśli, ale z całą pewnością zrobiłam ogromny krok do przodu ku lepszej przyszłości. Każdego dnia powtarzam sobie, że nie mogę się obwiniać za to, że jeszcze nie wiem, co chcę zrobić ze swoim życiem. Nie szukam usprawiedliwień dla siebie, kiedy z pełną świadomością doprowadzam do jakiejś porażki. Każda godzina jest dla mnie staraniem, staraniem o powrót do normalności i jednoczesnym odpędzeniem od siebie wszystkich tych elementów życia, które tylko je niszczyły.
Ciężko powiedzieć, czy z tym wygram. Na pewno nie przegram, ale czy można mówić o całkowitym sukcesie?