
Dopiero przez łzy człowiek widzi świat wyraźnie. To, jak wiele stracił, jak wiele błędów popełnił i jak wielu rzeczom zawinił w tak krótkim czasie. Zawsze myślałam, że stracenie paru bliższych sercu osób na raz jest niemożliwe. Bo życie nie jest aż tak, kurwa, perfidne. A jednak... Wiem, że w tym na pewno jest sporo mojej winy, choć nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Oni pewnie też nie umieliby mi odpowiedzieć. Dlaczego nie umiem pierwsza wyciągnąć ręki po tych długich tygodniach ciszy, ignorowania się nawzajem, olewania, milczenia... ze strachu? Przed tym, co mogę usłyszeć, przed tym, co może się wydarzyć? Przed wyrokami, jakie wyda na mnie życie? Każdy dzień mija mi w przeświadczeniu, że On kiedyś zwyczajnie zadzwoni późnym wieczorem, powie tonem Szarmanckiego Łosia "dobry wieczór", wyjdziemy na spacer, nazwie mnie głupią dupą, powie, że mnie kocha, i tysiące innych rzeczy. Trwam w oczekiwaniu na ten moment, choć wiem, że nie nastąpi. Wolę się okłamywać, niż... no właśnie... niż?...